czwartek, 29 marca 2012

Jedzie pociąg z daleka….

Po dwóch miesiącach pobytu w Gruzji i poruszania się wyłącznie samochodem nadszedł moment, gdy musiałam przetestować jazdę pociągiem i to na długiej jak na tutejsze warunki trasie Zugdidi-Tbilisi. Za namową mądrzejszych ode mnie zdecydowałam się na pociąg nocny i zaszalałam wykupując miejsce w wagonie sypialnym- a właściwie dwa miejsca, aby mieć zamknięty przedział dla siebie i nie być narażoną na różne atrakcje, w tym sąsiada namolnie częstującego tajemniczym napojem lub mającego ochotę na nocne pogaduszki.
Pierwszy szok przeżyłam kupując bilet, gdyż pani w okienku zażądała ode mnie paszportu! Myślałam, że jej nie zrozumiałam, ale potem zweryfikowałam tę sprawę u bardziej doświadczonych lokalnych podróżników i okazało się, że naprawdę bilety na pociąg są imienne! Gdy wsiadałam do wagonu, pani konduktor znowu poprosiła o paszport i sprawdziła, czy bilet jest na to samo nazwisko. No proszę, ciekawostka. Acha, tak samo jak w Rosji, tutaj każdy wagon pociągu ma swojego osobnego konduktora.
Sam przedział okazał się o wiele bardziej przyzwoity niż się spodziewałam, był co prawda mocno leciwy ale czysty, z upraną pościelą i działającym oświetleniem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wagony sypialne są zawsze wyższe klasą niż zwykłe- ale co dziwne, różnica w cenie biletu między wagonem zwykłym a sypialnym wynosiła raptem 4 lari czyli nasze niecałe 8zł! Pociąg trząsł dosyć mocno i poruszał się z prędkością jakichś 40-50km/h, ale dzięki długości trasy udało mi się nawet całkiem wygodnie pospać. Zabawne było, iż przed każdą stacją pani konduktor szła zamknąć toaletę na klucz (gdyż oczywiście wisiała na niej informacja, że „w czasie postoju pociągu zabrania się korzystania z toalety”). Zresztą korzystanie z toalety w jakimkolwiek momencie było niezapomnianym przeżyciem- zwracam uwagę, że fotografia oddaje widok, ale nie oddaje zapachu…. brrrr…..

I w ten oto sposób po 9 godzinach podróży (która autem zajmuje jakieś 4-5 godzin ale jest znacznie bardziej stresująca), obudzona na czas przez panią konduktor, cała i zdrowa „wylądowałam” w gruzińskiej stolicy.

niedziela, 25 marca 2012

Dżygit i jego rumak


Nie tak dawno (TUTAJ) pisałam już o fascynującym zjawisku, jakim jest szalony sposób jazdy tutejszych kierowców. Jednak to jednak tylko część fenomenu, jakim jest stosunek Gruzinów do ich samochodów. Tak, jak kiedyś prawdziwy gruziński dżygit związany był ze swoim koniem, tak obecnie przywiązuje ogromną wagę do innego rumaka- swojego auta. Koniecznie trzeba przy tym pamiętać, że w Gruzji jeszcze nie tak dawno samochody posiadali tylko nieliczni i dopiero po zmianach ustrojowych stały się one dostępne dla każdego, kogo stać na taki zakup, zatem na zasadzie odreagowania samochód jest powodem do dumy i z reguły dba się o niego do przesady. Myjnie samochodowe (oczywiście nie automatyczne a ręczne!) są bardzo częstym elementem krajobrazu, prawdziwy dżygit bowiem może nie myć się przez tydzień, ale samochód musi mieć błyszczący. Dlatego myjnie zajęcie mają nieustająco (a przy okazji funkcjonują jako miejsce spotkań towarzyskich dla osobników płci męskiej). Nierzadko można też zaobserwować kierowców, którzy czekając na kogoś wyciągają z bagażnika szmatkę i polerują karoserię lub wycierają boki auta z błota. 



wtorek, 20 marca 2012

Na straganie w dzień targowy...

I znowu polski wierszyk ma się nijak do gruzińskiej rzeczywistości- głównie dlatego, że w Gruzji nie istnieje coś takiego jak "dzień targowy". Tutaj rynek/targowisko/bazar działa siedem dni w tygodniu od świtu do zmierzchu. Dla mojej miejscowości i szeroko pojętej okolicy jest on głównym i prawie jedynym źródłem zakupów. Zasada jest prosta- można tu kupić wszystko, a jeżeli czegoś tu nie znajdziesz, to znaczy, że tego nie ma nigdzie (przekonałam się o tym boleśnie na próżno poszukując korkociągu, w końcu musiałam go przywieźć z Polski...). Towary pochodzą częściowo z ogródków i sadów (to te owocowo-warzywne), częściowo z tzw. zagranicy (czyli głównie Turcji), a pochodzenia niektórych (szczególnie mięsa...) wolę się nawet nie domyślać. Targ żyje swoim kolorowym, hałaśliwym i tłocznym rytmem, artykuły są posegregowane mniej-więcej tematycznie (czyli np. w jednej części ryby, w innej papier toaletowy i garnki, a w jeszcze innej młotki i siekiery), nogi grzęzną w błocie, co kawałek pojawia się pani niosąca na wielkiej tacy gorące chaczapuri, psy usiłują wyżebrać resztki jedzenia, warunki higieniczne urągają zdrowemu rozsądkowi...... Po pierwszej wizycie długo nie mogłam się otrząsnąć, teraz jednak już śmiało nurkuję między straganami i odnajduję moje zaprzyjaźnione panie od orzechów, miodu, mandarynek czy pomidorów, pertraktując z nimi w mieszance rosyjsko-gruzińskiej. Część mięsno-rybno-serową omijam szerokim łukiem i wolę nawet nie myśleć, jakie zapachy tam się będą unosić przy temperaturze 30 stopni i więcej.... A ponieważ naprawdę słów mi brakuje, aby opisać bazarowe wrażenia, postaram się zobrazować je sporą garścią fotek.

niedziela, 18 marca 2012

Jedzonko cz. 1

Gruzja słynie ze smacznego jedzenia i faktycznie coś w tym jest, choć oczywiście "smaczność" jest pojęciem względnym. Typowych "tubylczych" potraw jest mnóstwo, więc zacznę od tych najbardziej charakterystycznych, tak powiedzmy na przystawkę. Smacznego ;-)
Tak wyglądają dwie z wielu wersji najbardziej popularnej gruzińskiej potrawy, placka o nazwie chaczapuri (ხაჭაპური). Zależnie od fantazji kucharza może on mieć różne kształty (okrągły, w kształcie łódki, prostokątny). Samo ciasto przypomina w smaku ciasto do pizzy, a nadzienie może być różne. W wersji najbardziej podstawowej między dwiema warstwami ciasta znajduje się ser, w wersji adżarskiej na wierzchu zapieczone jest jajko, w wersji imeretyńskiej w środku zapieka się pastę z czerwonej fasoli, istnieją też wersje z warzywami, tłuczonymi ziemniakami lub mięsem. Często dodaje się także sos adżika- pikantną masę paprykową. Chaczapuri jest najlepsze na ciepło, często kupowane jest w małych budkach na ulicy i jedzone na zasadzie "fast-foodu".


A oto chinkali (ხინკალი), inaczej mówiąc gruzińskie pierogi, a właściwie kołduny. Najważniejsze, co trzeba o nich wiedzieć- jedzenie ich sztućcami to zbrodnia porównywalna z jedzeniem spaghetti nożem! Ich nadzieniem jest bowiem mała mięsna kulka (z wołowiny lub baraniny) luźno ułożona w sporej "sakiewce" z ciasta, która podczas gotowania wypuszcza bulion. Dlatego chinkali należy wziąć do ręki za część wyglądającą jak "nóżka", nadgryźć, wypić rosołek i dopiero wtedy zjeść ciasto i mięso. Potrawa jest dosyć ciężka, ale mocno sycąca. Istnieją też wersje z grzybami, z tłuczonymi ziemniakami oraz z serem, jednak najpopularniejsza jest mięsna.


W kuchni gruzińskiej pozostało też sporo śladów kuchni rosyjskiej. I tak częstą alternatywą dla chinkali są pielmieni (Пельме́ни), malutkie pierożki o kształcie zbliżonym do polskich "uszek". Najczęstsze odmiany to z mięsem, grzybami i serem, czasami zdarzają się też na słodko. Są dużo lżejsze niż chinkali, ale nie wszędzie można je dostać.


czwartek, 15 marca 2012

Święte krowy


Nie, wbrew pozorom tym razem nie będę pisać na mój ulubiony temat, czyli o gruzińskich kierowcach. Dziś będzie o zwierzętach znanych nam wszystkim doskonale z wierszyka "czarna krowa w kropki bordo gryzła trawę kręcąc mordą...." Bo jak się okazuje gruzińska prowincja obfituje w krowy. Nie byłoby zapewne w tym nic dziwnego, gdyby nie pewien drobny szczegół- krowa to widok najzupełniej normalny nie tylko na wsi, ale i w 60-tysięcznym mieście. Mogę śmiało powiedzieć, że tu gdzie mieszkam, po ulicach biega więcej krów niż psów (co jest o tyle logiczne, że z krowy jest bardzo wymierny mięsno-mleczny pożytek). 





Wracając do znanego nam wierszyka- tutejsze krowy z reguły nie są czarne, lecz w różnych odcieniach brązu, są też zdecydowanie mniejsze od tych, które widywałam w Polsce, a przy tym mają dłuższą sierść. Z gryzieniem trawy też bywa różnie- zasadniczo zwierzęta są o świcie wypuszczane z zagród i dalej radzą sobie same, więc ich pożywieniem może stać się cokolwiek pochodzenia roślinnego. Widziałam już krowy obgryzające korę z drzew, wspinające się na tylnych nogach aby dosięgnąć żywopłotów, a nawet usiłujące przeżuć kartony. 


Tutejsze krowy są przy tym łagodne i szalenie inteligentne. Miałam okazję obserwować, jak przed zachodem słońca wracają z łąk do zagród. Niesamowite wrażenie, nagle z krzaków wyłoniła się grupka zwierząt, potem jak na komendę dołączyły następne i następne... a potem w kilkadziesiąt sztuk poszły spokojnie równym rzędem jedna za drugą jakieś 2-3 kilometry w kierunku domów i tam same rozdzieliły się na poszczególne podwórza. 


Niestety, duża ilość krów to także duże ryzyko na drodze. Ponieważ najczęściej nikt ich nie pilnuje, poruszają się tam, gdzie mają nadzieję znaleźć coś jadalnego, z więc często także wzdłuż dróg. I często przez te drogi przechodzą swoim powolnym, majestatycznym krokiem. Kierowca wyjeżdżający zza zakrętu ma bardzo dużą szansę trafienia na takie stadko. Jeżeli jest ono już na środku jezdni, to ratunek jest tylko jeden- próbować omijać krowę od strony zadu, bo na 99% będzie niewzruszona szła do przodu. 


A letnimi nocami na drogach pojawia się podobno jeszcze jedna pułapka- z nieznanych mi na razie powodów krowy często śpią na asfalcie. Akurat o tym mam nadzieję nigdy nie przekonać się osobiście!


wtorek, 6 marca 2012

Marszrutkologia stosowana


Nieodłącznym elementem gruzińskiego krajobrazu- niezależnie od tego, czy będzie to na wsi, w mieście, w górach, czy też "pośrodku niczego" są tak zwane "marszrutki", czyli mówiąc językiem bardziej zrozumiałym busy umożliwiające transport wszystkich i wszystkiego na dowolnej trasie. 

Marszrutki są zjawiskiem absolutnie fascynującym ze względu na ich podstawowe cechy:
- niezależnie od tego, ile osób jest już w środku, zawsze zmieści się jeszcze jedna czy dwie,
- każdy bagaż jest mile widziany- jeśli nie w środku, to zmieści się na dachu lub w przyczepce,
- nie istnieje zasada przystanków- marszrutka zabiera pasażerów czekających w dowolnym punkcie drogi, 
- marszrutka zatrzyma się wszędzie, gdzie zażyczy sobie pasażer- łącznie z ruchliwym skrzyżowaniem,
- każdy pasażer traktowany jest indywidualnie, co oznacza, że nie ma znaczenia, iż 40 m wcześniej wysiadał inny pasażer- każdy zostanie wysadzony dokładnie tam, gdzie sobie życzy.


sobota, 3 marca 2012

Kolejny znak zapytania

Jednym z najczęściej zadawanych przeze mnie w Gruzji pytań jest jak na razie "A co to jest?". W końcu podobno kto pyta, nie błądzi, a jak inaczej mam zrozumieć świat dookoła?
Poruszając się po okolicznych drogach zwróciłam uwagę na stojące na poboczach konstrukcje przypominające skrzyżowanie miniaturowych kapliczek z karmnikami dla ptaków. Bywają trójkątne lub prostokątne, drewniane lub metalowe, czasem dodatkowo z krzyżem u góry. 
 

 
 
Ilość takich "budek" rośnie z chwilą, gdy człowiek zbliża się do gór, a już szczególnie w okolicach ostrych zakrętów stoi ich z reguły kilka. Po takiej informacji nietrudno się domyślić, iż stawiane są one w miejscu, gdzie ktoś zginął w wypadku samochodowym. Jak na razie bardzo to przypomina polski zwyczaj stawiania przy drogach krzyży i zniczy, prawda? W Gruzji ten zwyczaj funkcjonuje jednak w wersji znacznie bardziej rozwiniętej. Otóż we wspomnianym "karmniku" rodzina umieszcza fotografię zmarłego oraz..... specyficzny poczęstunek składający się z dowolnego napoju alkoholowego (może to być szampan lub wino, ale z reguły będzie to wytworzona domowym sposobem wysokoprocentowa "czacza").